Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 — 

Od południa jednak do pory przybycia gości wiele zostawało czasu, wiele... Po obiedzie przechadzała się po sali jadalnéj i po raz setny odczytywała u spodu najpiękniejszego ze znajdujących się tam portretów, wpół zatarty napis: „ani z soli ani z roli, ale z tego co mię boli.“ Coby to mogło znaczyć? Pewnie to, że wielki bohater ten, (dlaczego był on bohaterem?) pochodził z gminu? ale co go tak bolało, że przez ból ten... czy to z bólu powstają bohaterowie? Ależ ona także bywa często tak smutna, tak smutna, a przecież nic w życiu swojém dobrego nie zrobiła, bo te kwesty na ubogich, których dokonywała razem z matką w Paryżu, w Rzymie, wszędzie, czyż to dobry uczynek? Gdzież tam!
Wybiegła z jadalnéj sali.
— Franusiu! — wołała — Franiu! kapelusz mój! parasolik, rękawiczki!
Na wołanie to, z głębi domu, niosąc żądane przedmioty, wybiegła zgrabna i ładna garderobiana.
Adolfina uśmiechnęła się do niéj wesoło i przyjaźnie.
— Pójdę na spacer... w pole! — rzekła.
Pójść w pole, w szerokie, złote pole, na które codzień z okien przyciemnionych pokoi i z cienistych alei ogrodu patrzała, było oddawna jéj marzeniem. Aby jednak marzenie to urzeczywistnić, musiała użyć niemałego wysilenia woli. Nigdy jeszcze w życiu swém nie znajdowała się sama jedna wśród tak obszernych i odkrytych przestrzeni. Gdy była dzieckiem, przechadzała się tam z pilnie czuwającemi nad nią osobami; potém, już tylko wagony i ludne ulice miast i małe wycieczki w góry w liczném zawsze gronie turystów... A przecież, tam tak cicho, złocisto, błękitno... Słońce w połowie schowane za obłok ciemny i z ognistym brzegiem. Powietrzem, wysoko, płynie łańcuch ptaków... zda się, porwać się tylko i lecieć wraz z niemi, nie do Paryża przecież, ani do Rzymu, ani na Ringstrasse, którą od pogan obronił Sobieski, o nie!