Strona:Eliza Orzeszkowa - Pierwotni.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.
— 89 — 

chwiała się, stawała a z przestrachem głowę ku nadchodzącym wieśniakom odwracała, — i ze złośliwym uśmiechem szepnął:
— Arystokratka!
Potém dodał:
— Ładna jest... oryginalna...
Wyszedł z ukrycia swego i śpiesznym krokiem ku niéj dążyć zaczął.
Spostrzegła go i, uspokojona obecnością jego, wróciła na ścieżkę. Mały słomiany kapelusz zsunął się z jéj głowy i na dwu długich wstęgach zawisł u szyi, a twarz ukazała się w bladym rumieńcu cała, pysznie otoczona gęstemi włosy, z drobnemi usty, rozwartemi radośnym prawie uśmiechem.
Zwykłym sobie, nieśmiałym z razu, a potém serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Taką dziś popełniłam awanturę... — zaczęła.
Grupa wieśniaków przeszła w téj chwili mimo nich, ustępując im ścieżki i idąc po ścierni. Teraz, spokojna i bezpieczna w towarzystwie znanego sobie człowieka, przypatrywała się im tak ciekawie, że aż mówić przestała. Zaśmiała się téż z cicha i wesoło.
— Tak zlękłam się... myślałam, że to są jacyś...
— Zbójcy, — dokończył Eugeniusz.
Zarumieniła się silniéj pod wpływem ironicznego uśmiechu i badawczo utkwionego w nią wzroku jego. Zapragnęła snadź uniewinnić się.
— Tak dawno nie byłam w kraju... — szepnęła, — że zapomniałam zupełnie, jak tu ludzie wyglądają. Przytém nigdy sama nie wychodzę...
— A samotną przechadzkę, o kilkaset kroków od domu, nazywa pani awanturą.
Spuściła oczy. Wyraz twarzy jéj stał się smutnym.
— Czy wié pani, czém jest to wszystko?