Strona:Eliza Orzeszkowa - Stare obrazki.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

Nie wierzył w szczęście brane z połysków kruszczu z serc ludzkich, z pocałunków najdroższych i najpiękniejszych ust. Nie wierzył w trwałość jakiéjkolwiek wiosny i w wierność jakiéjkolwiek zapłaty. Nie wierzył, aby ktokolwiek zmierzyć mógł głębię jego duszy i balsam kojący do jéj ran przyłożyć. Pod sercem czuł złamany sztylet, a w piersi bezdenną tęsknotę za doskonałą, przeczystą pięknością, o któréj sny wykołysały mu duszę, a któréj nigdzie nie znalazł na ziemi. Więc z błyskami urągania na bladéj twarzy, spoglądał w zalotne oczy bogini szczęścia.
Gdy jednak nie upoiły go jéj dary, — nie złamały go téż jéj ciosy. Co czuł, co myślał, jak walczył i cierpiał w tych długich, samotnych godzinach, które odejście Lucyusza z wejściem Pretoryanina dzieliły, nikt wiedziéć nie miał. Teraz stał znowu wyprostowany, z męzkim spokojem postaci; zrezygnowana mądrość okryła mu blade czoło i wielką ciszą ukoiły się usta. Gdy podniósł powieki, w oczach jego jaśniała pogoda wiary, niezłomnéj wiary w to, czém Fortuna śmiertelnych darzyć nie może, lecz co w ich własnych piersiach powstaje ze zwyciężonych huraganów duszy, z krwawéj męki człowieczych żądań, poddanych człowieczéj woli. Rozum, dobroć, niepokalaność... o, Fortuno! biegnij ty na swém zawrotném kole innym rozdawać kwiaty i winne grona!... On będzie