chnieniem ulgi. Zwolna sennie powieki mu okryły zamglone źrenice, można-by rzec, że, cudną pieśnią upojony, usnął w rozkosznym spokoju. Jedna po drugiéj gasły perystylu kolumny, wprzódy rozpłomienione słońcem i w zawojach z kamiennych liści, stawały w zmroku, jak rzędy widm wysmukłych i białych. Górą, pod zciemniałą kopułą nieba, błysnęły gwiazdy; u końców perystylu i daléj, w głębiach domu, z wieloramiennych, wysokich świeczników, strzeliły płomienie lamp. Dymy kadzideł, palonych u domowego ołtarza, sinym obłokiem rozpostarły się w powietrzu i zapachami wonnych kor i korzeni owiały śmiertelne łoże. Nizko już teraz nad łożem schylony Demetryusz zapytał:
— O czém myślisz, przyjacielu?
Cichy, jak powiew zefiru, szept odpowiedział:
— Myślę, Demetryuszu, że gdybym ten zlepek atomów materyi, który był ciałem mojém, sprzęgał się po stokroć razy, stokroć razy, tak jak to raz uczyniłem, rozprzęgł-bym go przedwcześnie dla prawdy, dobra, harmonii i sprawiedliwości.
W godzinę potém, po wielkim, bogatym domu, po ulicach, rynkach, teatrach i pałacach rzymskich, z łkaniami rozpaczy, z szeptami trwogi i z chichotami tryumfu, popłynęły dwa wyrazy: Trazeusz umarł!
Strona:Eliza Orzeszkowa - Stare obrazki.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.
— 164 —