wschód, z południa na północ gnały mię wasze postrachy i kary; aż ja, Markus Bawiusz, tak jak i wy, patrycyuszów potomek i dziedzic, w bezludnych lasach, w zimnych jaskiniach, na pustych wybrzeżach mórz, mniej z głodu, który żarł moje wnętrzności, jak z rozpaczy, która mi duszę w krwawe błoto przemieniała, do niebios, ziemi, wód, traw, kamieni szeptałem, krzyczałem, wyłem o was: przeklęci!
Tak mówił, a ramiona jego jakby na fali wspomnień, wznosiły się coraz wyżéj, aż z rycerskiéj szaty całkiem wydobyte, wyprężyły się ku niebu nagie, silne, pręgami żył, w których siny gniew zdawał się płynąć, w niebo krzyczące. Oczy przez lata niewygasłe, bo nieśmiertelnym gniewem gorejące, wzniósł także ku niebu i z piersi, która, od utraty wiary i nadziei, ukojenia i przebaczenia nie znała, znowu wydał westchnienie:
— O, Gracchusy!
Belianus patrzał, senatorskiéj postawy nie zmieniał i powiek nie spuszczał, lecz niby cień, od skrzydła zbliżającéj się śmierci padający, bladość mu spłynęła na rysy, w rozpustnych zabawach uwiędłe. Wszelką dysputą z motłochem gardząc, może mniemał, że do tego potomka patrycyuszowskiego rodu, bez ubliżenia dla swéj dostojności przemówić mu się godzi, bo już mniéj dumne i mniéj drwiące wargi do przemówienia otwierał, gdy w zamiarze przeszkodziła mu wrzawa, która dokoła
Strona:Eliza Orzeszkowa - Stare obrazki.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —