Trudno było zgadnąć, do kogo stosowało się to wołanie, bo napozór nikogo prócz niej w izbie nie było. Ale był to tylko pozór. Po chwili na szerokim tapczanie, służącym tu za łóżka, pod radnem, czyli wielkim kawałem szarego płótna, okrywającym siennik i sianem wypchaną poduszkę, poruszać się zaczęła żywa jakaś istota. Zrazu obecność jej zdradzały tylko szelesty poruszanego siana, oraz wzdymanie się i opadanie grubych zgięć radna.
Potem nad tapczanem i radnem wzbił się czarny rój niezliczonych brzęczących much, a zpod płótna wydobywać się zaczęły dwie małe, ciemne stopki i dwie również małe, okrągłe rączki, aż rąbek radna uchylił się całkiem i w spływającym na tapczan wąskim pasie słonecznego światła, ukazało się dziecko, którego pierwszym giestem było zatopienie obu rąk w rozczochranych włosach, a pierwszym krzykiem, wpół płaczliwym, wpół śmiejącym się:
— Mamo!
Gdyby jej był zaraz przy sobie nie zobaczył, byłby najpewniej wrzasnął płaczem na całą izbę; ponieważ jednak szła właśnie ku niemu z garnuszkiem w ręku, zdecydował się na śmiech głośny i radosny.
— Dajcie, mamo! dajcie! dajcie!
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.