Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

który na okapie strzechy łamane sztuki pokazywał, to sznurem kaczek, które ku ziemi pochylając szerokie dzioby, zwolna ciągnęły po trawie; to gołąbkiem, który frunął znad strzechy czworaku i latał nad nią w kółko, w kółko; to indyczką, ćwierkającą na indyczęta, aby szły za nią w gęsty klomb z bzu i głogów; to starym Rubinem, kundlem z ogromnym kiciastym ogonem, który przyjaźnie otarłszy się o spódnicę Chwedory, szedł za matką i dzieckiem powoli, z głową schyloną i łagodnie pozwalał dziecinnej rączce głaskać się po wełnistej, mokrej od rosy sierści.
Perlista rosa błyszczała jeszcze na krzewach i trawie folwarcznego dziedzińca, który, pomimo zamieszkujących go ptaków i zwierząt, pogrążonym był w ciszy i wyglądał pusto.
Wszyscy ludzie wyszli już ztamtąd do roboty. Szerokie wrota stodoły, stajen i obór szczelnie były pozamykane, tu i ówdzie zaledwie nad jakim kominem, wzbijał się słupem dym, złoty od słońca, albo jakaś pozostała w domu gospodyni, w progu stanąwszy, na trawę i rosę buchnęła z balii strugę pomyj czy mydlin, lub donośnie zawołała na kury, aby im rzucić wymiecioną gdzieś z kąta garść przeszłorocznego pośladu.