Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Na obszerne, szczelnie pozamykane budynki, na trawę zroszoną i wzdymającą się szorstkiemi krzakami łopuchu, chrzanu i ostu, na klomby z przekwitłych bzów i kwitnących głogów, na białe ścieżki, w różne kierunki śród zieleni wydeptane i otaczające dziedziniec niskie płotki, spadała olbrzymia, jednolita, złota płachta słonecznego światła, cała drgająca miryadami iskier i w głębokiej ciszy powietrza rozśpiewana głosami niewidzialnie prawie poruszających się liści i niewidzialnych śród liści ptaków i owadów.
Prędko idąc, Chwedora — ozwała się:
— Bóg miłosierny piękną pogodę daje!
Tadeusz nie odpowiedział nic na tę uwagę matki, bo nie myślał wcale o tem, że pogoda była piękną. On tylko czuł ją w sobie. Całe jego dziecinne ciało pojąc rozkoszą, wzbierała w niem ona żądzą życia i ruchu. To też, opuściwszy spodnicę matki, zaczął jak źrebię wierzgać nogami i tarzać się po trawie; gdy oddalała się nieco, zrywał się i dopędzał ją ze swą lnianą grzywą, rozwianą na cztery wiatry, z głośnym krzykiem i śmiechem, z oczyma rozpalonemi od słońca i szczęścia. Za bramą szli przez chwilę drogą wysadzaną topolami, aż stanęli oboje i spoważnieli nagle.
Na twarzy Tadeusza spoważnienie to odma-