Wołanie to płynęło cichem, złotem powietrzem, basową, przeciągłą nutą. Chwedora oderwała wzrok od niszy i spojrzała na pole. W pobliżu płotu, rozdzielającego ogrody warzywne z polem, wysoki, silny chłop, naprzód nieco podany, szedł za pługiem ciągniętym przez parę koni i basowo, przeciągle, trochę ponuro wołał na konie:
— Hooo! hooo! nuże! hooo!
Matka i syn poznali odrazu Klemensa. Tadeusz począł wierzgać, zrywać się i wrzeszczeć.
— Do taty! do taty! do taty!
— Nie można synku! nam trzeba do sadu!
Jeszcze tych słów nie domówiła, gdy twarz dziecka, jak ziemia ulewnym deszczem zalaną została łzami. Tylko co szczęśliwy był i wesoły jak młode źrebię pośród bujnej łąki, teraz płakał ulewą łez, a wrzeszczał tak, że aż wróble na topolach przelękły się i ze strachu rozszczebiotały się przeraźliwie. Okropnie, namiętnie zachciało mu się taty. Jednak Chwedora, dla poskromienia zachcianki syna, nie udała się tym razem do argumentu dziahy. Owszem, szczęśliwy uśmiech rozwarł grube jej wargi i przycisnęła do piersi wrzeszczące i wierzgające dziecko.
— Dobre już, dobre! — mówiła, — oj ty
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.