czkiem wracała do gniazda w krzaczystej leszczynie, ale on o tem nie wiedział. Zachciało mu się ją dogonić, a może tylko zobaczyć. Brnął więc dalej, łamiąc naokoło łodygi maku, ale nikt tego nie widział i nie słyszał. Był on tak małym i szelest sprawiał niewiele większy jak sikorka. Jednak, podróż stawała się coraz więcej utrudnioną.
U spodu gęstwiny, znalazły się zielska, które oplątywały drobne jego stopy.
Upadł, lecz nie krzyknął, tchu głośniejszego z siebie nie wydał, tak mu się chciało wynaleść i znowu spłoszyć sikorkę. Nie mogąc z powodu owego zielska i gęstości iść, zaczął pomiędzy niemi pełzać, a czynił to pocichu, z wytrzeszczonemi oczyma i ruchami głowy, czyniącemi go podobnym do kota, czatującego na mysz lub ptaka. Czasem z wysokich łodyg osypywały się kwiaty maku i chłodnemi, delikatnemi płatkami spadały mu na plecy i głowę. Wtedy zatrzymywał się na klęczkach i rękoma wsparty o ziemię, z otwartemi usty patrzał w górę. Sikorki nie widział, ale zato, mnóstwo czerwonych i różowych punkcików kołysało się nad nim, na tle nieba, takiem błękitnem, jakiemi były patrzące w górę jego źrenice. Nagle, gdy na kolanach i rękach pełznąc, jeszcze trochę przebył swej
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.