Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

cznej niepewności, czy uciekać mu wypada, albo też szczególnemu zjawisku dłużej przyglądać się można. Zląkł się strachu najpewniej więcej od wróbli, przeciw którym wzniesionym on został i które tak się już z nim oswoiły, że wielką chmurą i z przeraźliwemi krzykami, to wznosiły się nad owijającym mnóstwo tyczek cukrowym grochem, to znowu nań opadały.
Krzyki ich były tak przeraźliwe i było ich tak wiele, że jakkolwiek Tadeusz zupełnie był oznajomionym z tym gatunkiem ptaków i nawet wiedział, że nazywają się one worobije, to jednak, ponieważ nigdy aż tyle razem ich nie widział, odwróciły one mu uwagę od wysokiej tyki ze słomianym strachem.
Caluteńki wskazujący palec jednak z rąk zatopił w otwartych ustach i patrząc na latające, krzyczące, i groch objadające wróble, zdawał się coś głęboko rozważać.
Wyraz zamyślenia okrył mu twarz, która już teraz od łez, zmieszanych z piaskiem nie miała ani jednego miejsca, któreby nie było szarem albo czarnem.
Śród tych gęstych plam i rysunków widać było tylko trochę rumieńców na policzkach, brzegi warg ponsowe i błękitne źrenice, bardzo zamyślone. Długo z ust palca nie wyjmując,