śmiechów rubasznych i skromnych dostatków, ukazała się, jakby nagle z ziemi wyrastający duch cierpienia.
— W imię Ojca i Syna... — niosąc rękę do czoła, zaczęła Korejbina.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — z drwiącym śmiechem krzyknął Tomkiewicz.
— Jezus, Marya! — jęknęła Jadwisia i oczy schowała za plecy brata, który łyżkę na talerz opuścił i swawolą rozogniony, wzrok swój wlepił w oczy przybyłego, zapadłe, błyszczące, olśnione i przerażone.
Ku stołowi szerokim krokiem zbliżył się krępy i silny chłopak, w krótkiej siermiężce i wysokich bótach. Był to żyjący portret ojca. Tak kiedyś pewno wyglądał stary Korejba. Błękitne oczy młodzieńca błyszczały, czoło białością swą odcinało się od ogorzałych policzków; włosy miał jasno-złote jak u siostry, a ręce zgrubiałe od pracy na roli, jak u obojga rodziców. Niedbale skinął głową ekonomowi z Szumnej i stanął przed ojcem.
— Złodzieja, tatku, przyprowadziłem... groch nasz żarł, aż mu za uszami trzeszczało a może też i w kieszenie nabrał. Niech tam tatko robi sobie sąd nad nim! ja swoje zrobiłem.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy mu matka
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.