Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

z drugiej wiły się kręte, niewyraźne cienie płotków, na których, niby na poręczy wschodów bogacza, śnieg rozesłał puszyste poduszki.
Stanął, na drogę pnącą się w górę wytężonym zapewne wzrokiem patrzył i znowu w szum wichru, lecącego po ściętych teraz kryształach rzeki, wmieszał się okrzyk ludzkiego głosu, pełen zdziwienia:
— A!
Długo stał w początku drogi. Wahał się, czy z samym sobą walczył? Kijem silnie uderzył o kamień, rękę do głowy podniósł i wnet ją wzdłuż ciała opuścił.
Zwolna, coraz wolniej iść zaczął drogą, wspinającą się po spadzistej górze, coraz wyżej...
...Niegdyś, niegdyś drogą tą na tę górę wchodził chłop wysoki i silny, białą koszulą świecąc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiając w piasku, a na plecach niosąc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, z hardo odrzuconą głową, z zawieszoną na ramię wyższą od niego wędą, biegł jak młode źrebię, grzywę rozwiewając, podskakując ku braciom, którzy ciekawie wyglądali zza płota, dzieje połowu opowiadając tak rozgłośnie i tryumfująco, że głos jego daleko rozlegał się po