Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

i ubiór okazywały pewność siebie, połączoną z dążeniem ku niejakiej już wytworności. Tylko co znać powrócił z drogi, bo jeszcze nie zdjął zgrabnego kożuszka, od którego czarnego baraniego kołnierza silnie odbijała rudawość jego krótko przystrzyżonej brody i świeża rumianość cery. Złote włosy z rudawym odcieniem, na tył głowy odrzucone, okazywały czoło bielsze od twarzy, śmiałe i roztropne. Trzymał jeszcze bicz, którym w podróży konie poganiał i z żywemi giestami ramion i głowy, opowiadał:
— Dalbóg prawdę mówię! Żebym zdechł jeżeli kłamię! Cały świat był dziś w miasteczku i wszyscy tak o tem gadali, że i targu żadnego nie było. Wszyscy gadają, że to jest Bąk, ten sam, coto dziesięć lat temu ze spólnikami, żeby im dobra nie było! troje ludzi zamordował...
— Żydów, zdaje się, czy co? — rękę ku włosom niosąc, mruknął ponury bednarz.
— A toż — potwierdził opowiadający — dwóch Żydów i jednę babę, co wtedy u nich nocowała, zamordowali, a całego bogactwa trzydzieści rublów u nich znaleźli. Wtenczas jego złapali i przekonali się, że to ten sam Bąk, który już przez kilka lat gdzieściś indziej w dalekich stronach dokazywał... Kramy odbijał,