przy sobie w kominie był oparł i odpowiednio nim giestykulując, opowiadał.
— Wziął parasol, wielki taki parasol, rozpiął go, w dół ot tak obrócił, i razem z parasolem, ot tak hyc przez okno... Żeby bez parasola, toby na łeb na szyję zleciał i kark złamał... ale parasol spuszczał się w dół pomaleńku, pomaleńku, bo wiatr jemu prędko zlatywać nie pozwalał, aż spuścił się do samej ziemi... a Bąk tyle tylko, że jak długi wyciągnąwszy się na bruku, nosem o kamień uderzył... Z nosa krew pociekła i kości okrutnie zabolały, ale co tam! za pas nogi wziąwszy, hajda w świat! Trzy lata potem jego szukali. Parasol pod turmą zaraz znaleźli, a jego trzy lata darmo szukali... cha, cha, cha, cha!
Przy tem opowiadaniu cała jego długa, koścista twarz zajaśniała doskonałą, dziecięcą prawie wesołością. Wyglądał jak niedorosłe chłopię, które z filuterną przekorą opowiada o popełnionej psocie.
Obecni, w zdumieniu podnieśli twarze i pootwierali usta. Wśród ogólnego milczenia, głos gruby i surowy zza kłębów dymu wymówił:
— A wyż zkąd wiecie jak to było?
— Hetoż prauda? zkąd wy wiecie? — zawtórzyło pytaniu parę głosów.
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/229
Ta strona została uwierzytelniona.