Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

Jakby w natarczywości tych pytań niechętne dla siebie wyzwanie usłyszał, zuchwale głowę podjął i zpod brwi, które zbiegły się groźnie, rozpłomienionem okiem dokoła powiódł.
— A wiem! to i co że wiem! rozumnego gadanie, głupiemu dziw... Aaaa! gęby pootwierali!... zkąd wiem? — Albo to ludzie języków nie mają i nie opowiadają... opowiadali, a ja słuchał... Pfuj!
Splunął i nagle zaniepokoił się znowu, zmąconym wzrokiem dokoła rzucił, na kij swój spojrzał, ręce zatarł. Aleksy hardo w twarz mu patrzył.
— Cościś wy, panie, — zaczął — bardzo już dużo o tym Bąku wiecie. Może wy kiedy jego i widzieli?
Lekceważąco ramionami wzruszył.
— A gdzie ja jego mógł widzieć? Nie widziałem. Z Prus idę... więcej jak dwadzieścia lat w tych stronach nie byłem.
— To szkoda, bo żebyście go widzieli, tobyście nam powiedzieli jak on wygląda... Łatwiej byłoby złapać... Oj, złapałbym ja go, złapał z wielką ochotą i wprzód nimby policya dowiedziała się o nim, sambym mu kawał skóry z pleców zdarł...
— Pi, pi, taki młody a jużby ludziom