co ich wszystkich przeliczyć trudno, możeby zamiast tej najgorszości była najlepszość...
W gardle mu zaschło. Szerokiemi krokami ku stołowi podszedł, kieliszek wódką napełnił, jednym haustem ją przełknął i do komina wrócił.
— Hodzi! — zaczął znowu, ciągle ku staremu Mikule zwrócony, — dobrze wam mówić, hodzi! A czy wy wiecie jakim sposobem ten Bąk, którego teraz jak dziką bestyą ścigają, żeby go na gorzkie jabłko zbić, pierwszy raz w biedę wpadł? Może pierwszy raz w biedę on wpadł za takie głupstwo, że i plunąć nie było na co, a bieda trzęsie tego, kto na niej jedzie... Oj, panie gospodarzu, jak trzęsie! tak, że czasem w człowieku duszę podszewką do góry przewróci! Wszelka dusza ludzka ma podszewkę, tylko, że u jednego wyjdzie ona na wierzch, a u drugiego nie wyjdzie... ot co!
Znowu podszedł ku stołowi, ale wódki już nie pił. Machinalnie wyciągnął rękę ku butelce, lecz nie dotknąwszy jej, znowu do komina wrócił. Nozdrza jego rozdymały się i poruszały, brwi podnosiły się, to opadały; natura gwałtowna, zuchwała, zgorzkniała tryskała mu z oczu ponurym ogniem, piersi podnosiła szybkim oddechem. Śmiał się jednak, przed kominem znowu stojąc.
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/236
Ta strona została uwierzytelniona.