posuwiście hasał, wirującemi słupy wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał szeroki szlak zamarzłej rzeki. Nisko, nad samym szlakiem rzeki szedł znowu człowiek zupełnie samotny. Na tle mdławej białości śniegu wydawał się on cienką linią, szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jego rozmiary. Możnaby myśleć, że był on nieskończoną małością, płynącą po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności obejmowały go dokoła; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się niosą go po szerokiem, dzikiem, ponurem łonie natury, wobec której sił, gróźb i ogromu był on kroplą, okruchem, ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłem na dno przepaści...