z kawałkiem pięknego wypasu, chleba było dość, dwa woły, koń... dzieci rosły, żonka była zwyczajnie sobie pracowita baba... na pańszczyznę chodzili, ale ot i nie narzekali na nic. Z wolą boską zgadzali się i żyli... Aż tu, na jeden raz, wszystkie biedy na człowieka spadły. Woły jednego miesiąca pozdychały, czort ich wie, co im takiego stało się; a jak woły pozdychały, trzeba było jednym koniem wszystko robić i orać, i dostawy wozić; żywioł osłabł tak, że już ledwie nogami ciągał, a cała bieda na chłopa. Wekunom, do którego nasze sioło należało, był bardzo zły. Proszę bywało: »Dajcie wołów!« a on: »Rób chamie koniem, a jeżeli on nie zdąży, żonkę do pługa przyprzęgnij...« I śmieje się, bestya, jak dyabeł z duszy człowieczej, kiedy ją w całkowitość mocy swojej weźmie. No, ale dobre jeszcze bywało kiedy śmiał się, innym razem, kiedy swojej roboty człowiek z przyczyny, że wołów nie miał, nie zrobisz, bił, katował... Oj, panoczku coto i wspominać? życie zaczęło się takie, że już i w piekle gorzej nie może być, a tu i głodne lata przyszły, i cholera żonkę zabrała, i człowiek odzinoki pozostał z trojgiem dzieci, między któremi najstarszemu synkowi piętnasty roczek szedł...
Umilkł znowu na chwilę, lecz widać było,
Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.