Jak tylko świtać poczęło, zerwał się, wypił przygotowane śniadanie, dał i Wiernusiowi coś do zjedzenia i ubrawszy się w kostjum turysty i wziąwszy laskę do podpierania się na szczytach gór, wyszedł rozweselony i szczęśliwy.
Pogoda była prześliczna. Niebo aż połyskiwało od złotych promieni słońca, zapowiadało się na bardzo piękny dzień.
Pan Lisiecki szedł z Wiernusiem i zatapiał się w cudach przyrody.
— Ach! jak tu pięknie! — zawołał pan Lisiecki z zachwytem — chodźmy Wiernuś!
Ale Wiernuś złapał swego pana za ubranie i ani na krok dalej nie chciał puścić...
— Co ci to? co się stało? jużeś zmęczony? A, pfe? taki młody i taki bez sił i chęci! Puśćże!
Ale pies zachodził mu drogę, skamłał, piszczał, wreszcie szarpnął zębem swego pana.
Zatrwożył się przez chwilę podróżny, ale włożywszy laskę wgłąb śniegu, nie natrafił na próżnię.
Strona:Elwira Korotyńska - Wiernuś.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.