dziobkiem porywał kryształki cukru i zapominał o smutku.
Tak mijała zima. Wróbelek nawet jej nie poczuł, tak mu było ciepło i dobrze u swej opiekunki.
Pewnego dnia zajaśniało słonko, ciepłe promienie musnęły skrzydełka ptaszęcia i ozłociły mu piórka.
Podskoczył z radości i jął wyśpiewywać swe niezbyt piękne ale swojskie świegoty...
— Jakto dobrze, iż robi się ciepło, że powrócą ptaki, uwiją gniazdka na drzewach i znów śpiewem napełnią park cały — myślała dziewczynka.
Ptaszek miotał się po klatce, uderzał skrzydełkami o pręty i zdawał się mówić do swej opiekunki: — Prędzej, prędzej, bo rozbiję chyba główkę o to druciane więzienie, jeśli mnie nie wypuścisz.
Otworzyła klateczkę i wypuściła...
Otrząsnął piórka, uniósł w górę główkę i zaświegotał. A świegotał tak pięknie, że Oleńka z podziwem słuchała
Strona:Elwira Korotyńska - Zimowy gość.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.