Strona:Elwira Korotyńska - Zimowy gość.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

Mamusiu, pojedziemy jutro do niego... dobrze?
— Z największą chęcią, córeczko, zaraz po lekcji...
— Ale Buruś żeby nie dostrzegł siedziby naszego ptaszęcia; boby zaraz rozszarpał... Ach! umarłabym chyba z żalu...
— Nie dopuścimy do tego, nie bój się, a tymczasem chodźmy na obiad, Oleńko.
I tak mijało lato, opadały kwiaty z drzew, zawiązki owoców powiększały się, zmieniały się w możliwy do jedzenia soczysty przysmak, zboża dojrzewały, rosły, złocistą falą kłosów zalewały pola, potem zżęte układały się w snopach i wysypując się z ziaren doskonałe pożywienie ptactw.
Samiczka wysiedziała kilka jajeczek, dzieci wyrosły i zaczęły same zdobywać jedzenie, nie sprawiając rodzicom kłopotu.
Wreszcie pewnego dnia odleciały