Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/112

Ta strona została przepisana.
IX.
Bracia i przyjaciele.

W ogródku Malhiberna, za kuźnią, po kolacyi zbierali się klubiści: Jep, Sabardeilh, Jojotte, całe towarzystwo. Od nastania ciepłej pory, która w Russilonie szybko nadchodzi po zimie, sprzysiężeni zamienili kuchnię, na terasę ogrodową, wznoszącą się nad brzegiem... correchu... rzeki Router. Z otchłani szła fala orzeźwiającego chłodu, pachniała wanilia i jalapa, którą Bepa obsiała grządki kapusty i grochu. A przytem szum potoku tłumił głos i stawiał tamę ciekawości sąsiadów. Jep, ani Bepa nie mieli nic przeciwko temu, bo mogli całować się i pieścić w cieniu zapadającego wieczoru, podczas, gdy starsi, poważni, omawiali zdarzenia bieżące, pogłoski o zamachu stanu, jakie poczęły krążyć.
Jojotte przyniósł właśnie tego wieczoru złe wieści z targu w Prades. Pan Malfré, dawny prezydent klubu, dostał właśnie dziś rano list od p. Arago. List ten nie zawierał nic pomyślnego. Z jednej strony Bonaparte, z drugiej zaś rojaliści z Izby spierali się o to, kto pierwszy ma sięgnąć po Republikę. Wzięci w dwa ognie, dziesiątkowani przez więzienie i wygnanie, montaniardzi, rozdzieleni w dodatku na obozy, byli świadkami bezsilnymi klęski. Cała nadzieja leżała jeszcze w ludzie. Ale czyż można było nań liczyć?