Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/117

Ta strona została przepisana.

Pełno tam dzielnych ludzi, chłopów, robotników, obywateli, co nie zawiodą w danym razie.
— Doskonale! — rzekł Sabardeilh.
— A mieszczanie?
— Mieszczanie? Ależ oni oddawna obrócili swe kapoty podszewką do góry!
— Zawsze ci sami! — rzekł dobitnie nauczyciel. — Czy pamiętasz Jojotte? Ja widzę dotąd tych naszych panów mieszczan z Prades. Po dniach lutowych paradowali podczas przeglądu gwardyi narodowej w nowych uniformach z kokardami wielkiemi jak talerze. W radzie municypalnej, w klubie, wszędzie ich było pełno.
— A dziś ani śladu z tego wszystkiego! — uzupełnił Ramon. — Wszyscy ci przekupnie tanich słów milczą jak karpie. Zakopali się w jamy i czekają rychło Bonaparte zdławi Republikę, by potem rzucić się na łup gotowy, na nasze karki.
Dragon puszczając kłąb dymu z fajki, rzekł na to:
— Trzeba było rozprawić się z nimi gdyście byli silniejsi. Gdybyście byli tak kilku skrócili o głowę!... Cóż u licha, czyż gilotyna jest dla psów? Ale wyście zamiast tego zabawiali się, rozmawiali, wiedli dyskusye po klubach, grali komedyę z gwardyą narodową... baranki! białe, niewinne baranki!... Teraz będą w as strzygli... Tem gorzej dla was! Ach, gdybyśmy, my z roku 93-go w swoim czasie byli postępowali tak dobrodusznie, Rewolucya by-