Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/123

Ta strona została przepisana.
X.
Dusza w męce.

Nadeszły żniwa. Od pierwszych przebłysków świtu Galderyk i stary Bernadach żęli zboże na uboczy Rumengas, kawałku pola wąskiem a długiem, położonem na stoku góry Tét poniżej Katlaru. Pracowali usilnie nie podnosząc głowy, chyba by spojrzyć przed siebie. Ojciec na przodzie, syn w miedzy sąsiedniej z boku, poruszali miarowo sierpami, rzucali garści zżętych źdźbeł na ściernisko ruchem ściśle wyrachowanym i stąpali blisko siebie, dotykając się prawie ramieniem tak, że każdy większy zamach sierpa jednego z nich musiałby skaleczyć drugiego. Wolno sunęli krok za krokiem w jednym rytmie, w jednym tempie, jak dwa noże jednej maszyny. Doszedłszy do końca skiby prostowali grzbiety, oddychali chwilę ciężko i rozpoczynali pochód w stronę przeciwną. Zboże posiane w rodzajnej glebie wystrzeliło na wysokość człowieka. Źdźbła były tęgie, kłosy ciężkie, przed żniwiarzami wznosił się niby mur łan zwarty, oporny. Opór ten, oznaka obfitego plonu, podniecał Bernadacha. Rzucał się na zboże z głową pochyloną na dół. Galderyk pracował nie tak równo. Chwilami ruchy jego stawały się miękkie, to znów gwałtowne, gdy spostrzegł, że pozostaje w tyle.
Nie bardzo myślał o tem co robi i ochoty