z zupą, przeszły bez wrażenia. Wydawało się, że nic nie widzi, niczego nie słyszy.
— Talerz twój napełniony, na cóż czekasz? spytała Aulari.
Galderyk się podniósł, pochwycił baryłkę z czerwonem winem, którą Aulari wydobyła z koszyka. Przechylił w tył głowę i pił.
— A to ci się pić chciało chłopcze! — rzekł Bernadach.
— Jeśli powtórzysz jeszcze parę razy baryłka wypróżni się niedługo. Dzięki Bogu dość wody w rzece.
— A teraz jedz zupę — dodała Aulari. — Nie żałuj sobie, jest dosyć w garnku.
— Trzeba jeść, po pracy! — zauważył Bernadach połykając szybko swą porcyę. — Zboże gęste tutaj i ostów też nie brak. Ziemia bujna, żywi zarówno dobre, jak złe rośliny. A niech je tam... te osty; mam ręce całkiem pokrwawione... Mniejsza z tem, z obiadem w żołądku i kieliszkiem prościuchy, da sobie człowiek radę przy żniwie. Jeszcze chochlę stara... ta zupa da się jeść. No, jakże tam synaczku?
Galderyk ledwie tknął się jedzenia i opadł znowu w trawę. Kapelusz słomiany zasunął na twarz dla ochrony przed słońcem i zdawało się, że śpi.
— Cóż ci to takiego? — spytał ojciec.
— Pewnie upał odjął ci apetyt — rzekła Aulari.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/126
Ta strona została przepisana.