głowy. Połyskiwały szable, sztylety zatknięte za pasy, a dzidy i strzelby stały rzędem oparte o ściany. Tajemniczość umazanych sadzami, osłoniętych chustkami twarzy, podnosiła jeszcze grozę tego miejsca o nocnej porze. Było to przerażające.
Pośrodku groty, w śród grupy osób, nieco przed nimi, stał człowiek wysokiego wzrostu, ubrany w płaszcz hiszpański. Czarna maska jedwabna kryła twarz jego. To był naczelnik.
Na jego znak, dwu ludzi nabiło strzelby, skrzyżowali je na piersiach pana Sabardeilh.
Równocześnie głos jakiś wypowiadał rotę przysięgi:
— Przysięgasz wierność i posłuszeństwo na śmierć i życie, przyrzekasz pójść, gdy ci rozkażą nawet przeciw ojcu własnemu, nawet przeciw synowi?
Naczelnik wyjął z pod płaszcza ukrywany tam dotąd krucyfix i sztylet i złożył je na krzyż przed nauczycielem.
— Podnieś rękę! — rozkazał. — Czy przysięgasz, na Chrystusa i sztylet? Wiedz do czego się zobowiązujesz, jeśli zdradzisz, umrzesz!
Już było za późno namyślać się; Sabardeilh przysiągł. Serce mu biło gwałtownie w piersiach, ledwie miał tyle siły, by wyrzec sakramentalne słowa.
Potem przyszła kolej na Jepa. Z brawurą wyciągnął rękę i wyrzucił słowa przysięgi z pełnej piersi.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/138
Ta strona została przepisana.