Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/151

Ta strona została przepisana.

wały wirchy, spały na dnie stawów w dni gorące albo przypadały w grotach skalnych? Cabiran z nimi gwarzył, przeto mocą się swą z nim podzieliły. Ha, jeśli on mu niedoli nie ulży, to któż?
Księżyc zeszedł nad góry, lada chwila miał zajść, jasna poświata objęła szczyt Canigou w chwili gdy wędrowiec, zostawiwszy po lewej stronie Prades dochodził do doliny rzeki Ribetty, z której wstawały opary gęste. Koguty piały już w Codalet, te pierwsze pogłosy dnia wstającego, okiennice biły o mur domu, skrzyp drzwi otwieranych głosił, że folwark się budzi, że ludzie poczną dźwigać brzemię pracy na nowo.
Na szczyty niedługo padło złoto słońca, rozżarzyło się czerwono, na bieli śniegów i popłynęło po nich potokiem ku trawom i ziołom uboczy, omijając w potężnym rozpędzie czarne gardziele przepaści, rozdarte, ziejące, zimne. Niewidzialne dotychczas w mroku kształty kraju rzeźbiła światłość. Głębokie wąwozy i nagie wzgórza wystąpiły i zabiegające im dalszą drogę strome rude mury Roc-Mosquitu. Dolina zwężała się ku górze i stawała coraz-to dziksza. Droga wspinała się do góry piętrami idąc urwiskiem Ribetty. Na ostatnim szczeblu tej drabiny leżała Taurynya, roztoka czarna, kręta, a wąska, wypełniona co kilka kroków po brzegi wykrotami i wydartemi biegiem potoku złomami skał. Ponad nią legły mroczne ostępy lasów, puszcze niezbadane, pośród nich zaś ugory i pas-