Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/168

Ta strona została przepisana.

odwodzonego kurka strzelby, nabitej na ich intencyę, skłonił powstańców do dalszego marszu.
Przed mostem na rzece Têt oddział zatrzymał się. Tutaj miano się połączyć z centuryą z Ria. Bracia i przyjaciele poustawiali strzelby i lance w kozły. Starali się schronić przed nocnem zimnem pod łukami mostu, u stóp skał. Dookoła małej garstki powstańców, blisko i daleko, wszędzie cisza panowała. Wysoko na cyplu Roc-Mosquitu błyszczał ciągle jeszcze sygnałowy ogień, ale przygasał zwolna, głownie się dopalały. W dole, poprzez bezlistne wierzby nadrzeczne, czerniły się domy Prades, leżały jak plamy ciemne i tylko błyskająca tu i ówdzie latarnia uliczna rzucała smugę światła drgającego. Nic się nie poruszało. Fale hałasu i pogłos ludzkich namiętności i tęsknot, rzucone w tę pustkę czarną przez powstańców, rozpływały się zobojętnione bezruchem i martwotą rzeczy, nikły w cichym ostępie, gdzie życie wiodły drzewa, i ziemia pracę ludzką chłonęła łakomie. Powstańcy odczuli ten wpływ. Zapał chłódł z każdą chwilą, głosy cichły, ruchy rąk stawały się spokojniejsze. Zdenerwowani oczekiwaniem i czując, że już późno, niektórzy pokładli się na ziemię i zasnęli natychmiast, inni nakładali fajki, kręcili papierosy, tylko dziesiętnik stał oparty na strzelbie, nieruchomy, jak stoją zwykle pasterze pasący trzody na uboczach górskich.
Jep począł się niecierpliwić. Cóż to sobie myślą ci bracia z Ria? Jeśli spóźnią się jeszcze trochę,