Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/183

Ta strona została przepisana.

czy, właśnie gdy mijał szkołę. Pani Sabardeilh wzywała go na pomoc.
— Mąż mój uwięziony, wypędzają nas ze szkoły! — łkała biedna kobieta.
— A to przykre, to przykre bardzo... ale p. Sabardeilh zawinił... to nie ulega kwestyi... ostrzegałem! Cóż ja na to poradzę droga pani, cóż poradzę?
— Gdyby ksiądz proboszcz chciał pomówić z panem merem, napisać do inspektora, możeby to pomogło. Proszę, błagam księże proboszczu!
Proboszcz zawahał się na chwilę. Współczuł z boleścią swej parafianki i gdyby mógł był to uczynić bez narażenia się, byłby jej przyszedł z pomocą. Ale wstawianie się za buntownikiem kompromitowało bardzo. Cóżby pomyślano w biskupstwie, w podprefekturze! A przytem, ileż spraw załatwić, ileż trudów ponieść!... listy, wizyty, prośby i tak dalej, bez końca. Nie, zaprawdę, od tego można się rozchorować!
— Niepodobna, przykro mi, ale to niepodobna — rzekł — będę prosił Boga za panią pani Sabardeilh, i mężem, będę się modlił, by Bóg go oświecił i by się nawrócił. Sądzę, że ten dopust otworzy mu oczy, że podda się wyrokom Opatrzności. Proszę wybaczyć, że odchodzę — dodał — idę do chorego.
Stojąc w progu kuźni dragon słyszał rozmowę. Poszedł prosto ku pani Sabardeilh.