Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/189

Ta strona została przepisana.

goś na pewne, sposobność bardzo wątpliwą, gdyż nie śmiał opuścić swej kryjówki, Jep śledził z tak bliska jak mógł tylko podejść, wszystko, co się działo w Katlarze. Posuwając się powoli od skały do skały po trawie i rumowisku skalnem, zapuszczał się czasem aż do linii gzymsu kamiennego, wiszącego nad wsią. Stamtąd, ukryty za gałęźmi zimotrwałego dębu, widzieć mógł, sam nie widziany. Jednym rzutem oka obejmował wszystko: czarne uliczki, czerwone dachy, dzwony, widziane przez wiązania żelaznej klatki na wieży, winnice bezlistne na brzegach Castellanki i Routeru. Widział i słyszał. Szum rzeki, krzyki dzieci w podwórzu szkolnem, trzask batów woźniców drogami, jadących, dochodziły doń wyraźnie. Często, przy wietrze pomyślnym schwytał uchem także głosy ludzkie, słowa, rozmowy prowadzone z oddali przez rolników kroczących za zaprzęgiem, z pracującymi w winnicach; węglarza, wykopującego pień drzewa, z pastuchem nieruchomo stojącym na jasnem tle łąki. Chwila zapomnienia, a Jep byłby się wmieszał do rozmowy, byłby krzyknął im z góry: Jak się macie, dawnom was nie widział! Chętnie byłby też, ale już zgoła inaczej, pogadał z nowym nauczycielem, małym, okrągłobrzuchym jegomościem, który w progu wymyślał uczniów, spóźniających się do szkoły, chętniej jeszcze byłby zwymyślał, co wlezie, starego pijaka Cantair’a, grabarza, którego proboszcz Colo-