Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/19

Ta strona została przepisana.
I.
Jep powraca.

Zwolnił kroku po dwugodzinnem wspinaniu się na grzebień Roque Jalère, kędy wiedzie droga najbliższa z Surnii od Prades i odpoczął trochę. Pocóż się miał już teraz spieszyć, był prawie w domu. Mały kawałek drogi przebędzie szybko, spuści się po zboczu przeciwległem i stanie u siebie, we wiosce Katlar.
Mimo śniegu topniejącego, który małymi potoczkami ściekał po spadku góry, podróż nie była męczącą dla młodego, ośmastoletniego chłopca. A jednak, choć tak krótka, choć tak ochoczo odbyta, była dla Jepa ważnem, przełomowem zdarzeniem; za kilka godzin, po przebyciu paru mil, zmieni sposób życia, stanie w innym kraju. Pas, który miał minąć, z dawnych czasów znaczył granicę pomiędzy ziemią francuską, a Russillonem. Tutaj ustaje narzecze langwedockie, a poczyna się katalońskie. Przechowały się też resztki nienawiści sąsiedzkich u obu ras. Nie toczą one już wojen coprawda, ale ludzie spoglądają na siebie z ukosa i kłócą się przy okazyi. »Gawatx!«.
Pasterze katalońscy z Comes, wykrzykują pod adresem langwedockich tradycyjną obelgę, a owce obu narodowości pasą się bratersko, obok siebie na stokach góry. Czasem podkreślają obelgę: »Gawatx