Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Dragon jednak uparł się. Gniew zarumienił mu policzki.
— Nie chcę!... nie chcę! — wołał, ściskając co sił rękojeść szabli.
Ale nagle palce się rozkurczyły. Upadł w tył na podłogę, jak kloc, bez życia.
— Zabiliście go! — zawrzasła pani Sabardeilh, pomagając Bepie położyć starca na łóżku.
Wieść o wypadku rozbiegła się lotem strzały. Sprzedaż przerwano. Fala kumoszek napłynęła do izby. Mówiły wszystkie naraz, udzielały rad, wskazywały lekarstwa.
— Czyż nie widzicie, że kopie siennik nogami. Kona już biedaczysko! — mówiła pani Saberdeilh.
Dźwięk dzwonka, towarzyszącego księdzu, uciszył zgiełk. Proboszcz Colomer, powiadomiony przez jednego ze sąsiadów, przybył, by wydysponować dragona. Ale przybył zapóźno. W chwili, gdy zbliżał się do łóżka, przedzierając się przez falę kobiet, które przyklękły, starzec wydał ostatnie tchnienie.
Co za zjadliwy psikus? Ten niedowiarek do samego końca musiał go złościć. Proboszcz liczył z zupełną pewnością na nawrócenie się dragona na łożu śmierci. Znak krzyża, gest skruchy, nie byłby wymagał więcej! Byłoby odwetem, pięknym odwetem dla księdza; rozgrzeszyć swego wroga i wyprawić go do raju zanimby miał czas się połapać, co się z nim stało. Odwet ten został udaremniony, ale należało wyciągnąć ze śmierci starca,