Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/225

Ta strona została przepisana.

zumiały się bez słów. Nazajutrz po pogrzebie dragona, otrząsną pył wioski z obuwia i odjadą razem do Thuès, by żyć z pracy rąk, posiłkując się mizernym plonem ziemi, będącej własnością ex-nauczycielowej. Raczej żebrać tam o chleb codzienny, niźli żyć tu, obok takich Bernadachów, Colomerów i innych łajdaków.
Ale przedewszystkiem szło o pochowanie dragona w sposób przyzwoity, wyszukanie stolarza, któryby chciał zrobić trumnę, ludzi dosyć radykalnie usposobionych, by zechcieli pochować starca, nie przechodząc przez kościelne wrota. Pani Sabardeilh wystarała się o wszystko. W kuźniach riańskich było jeszcze paru nieuwięzionych towarzyszów Jepa i Ramona. Uwiadomiła ich szybko, złożyli się na trumnę i sami obiecali ją pochować.
Nazajutrz, równo ze świtem, mały orszak udał się na cmentarz. Grób wykopano na małym kawałku ziemi, poza ogrodzeniem cmentarnem. Nie było tam nagrobków, nie było krzyżów, nie było najlżejszego śladu, że dusza jakaś, jedna choćby pamięta o pogrzebionych. Dwa krzywe dęby, pod nimi bujne gęstwy kopru i piołunu, oto wszystko. Leżeli tam dwaj ludzie. W jednej mogile spoczywały zwłoki jakiegoś nieznanego przechodnia, którego znaleziono zmarłego na gościńcu, drugi był znanym, znanym, aż zbyt głośno. Był to mieszkaniec z Katlaru. Zabił ojca, osądzono go w Perpignan, a stracono dawno już temu, na dzisiejszym placu