do drugiej, tu ofiarował się z poradą, tam rozstrzygnął jakąś kwestyę. Nikt nie zważał na Galderyka. Pomiędzy dwoma partyami, podczas mieszania kart języki były w ruchu, rozlegały się śmiechy i żarciki.
Opanowała już wszystkich ochota niedzielna, nogi poruszały się w takt tańca... contrapas. Układali pomiędzy sobą plany na jutro, schadzki na zabawie, lub polowaniu.
Raz czy dwa razy Galderyk usiłował wmieszać się do rozmowy, żartować jak inni, ale głos jego brzmiał fałszywie, jakgdyby wyszedł z wprawy, dowcipy nie budziły śmiechu, okazywana grzeczność zostawała bez odwzajemnienia. Sam zresztą czuł się wśród nich obcym... napół tylko żyjącym tu, na ziemi. Wydzierała mu się dusza gdzieś w kraj cieniów. Tak, tak, towarzystwo ludzi stało mu się równie nieznośnem jak samotność.
Zapłacił za swoje wino i poszedł.
Tej samej nocy wśród walki z widziadłem porwała go tak straszna trwoga, że wyskoczył z łóżka i otworzył drzwi, by odetchnąć swobodniej. Silna dłoń pochwyciła go za ramię w chwili gdy powracał i przycisnęła go do muru. Był to Bernadach. Usłyszał hałas i obszedł dom dokoła myśląc że zakradli się złodzieje. Tymrazem musiał się wyspowiadać ojcu.
— A więc choroba twoja na tem tylko polega? — rzekł stary wysłuchawszy całej historyi.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/234
Ta strona została przepisana.