Bernadach był prawie wesół tego dnia. Zaprzęgał Siwą przed drzwiami stajni do wózka. Pierwszy to raz od chwili, kiedy Galderyk połączył się z Aulari na cmentarzu, stary uśmiechał się pod wąsem. Cios zrazu przybił go do ziemi. Kochał syna, o ile zdolny był kochać kogokolwiek. Nie było w tem ani cienia serdeczności... cóż znowu... ale rodzaj przyjaźni rubasznej, despotycznej, wytworzonej z jednej strony poczuciem wspólności interesów, z drugiej zaś przywyknieniem, jakie rodzi długie, w spólne pożycie. Galderyk był doń podobny, te same mieli obaj upodobania, myśli, to samo ślepe przywiązanie do ziemi, porozumiewali się przeto półsłówkami. A obok tego chłopak posiadał w oczach ojca jedną zaletę wartającą więcej niż wszystkie inne: był najstarszym synem, domniemanym spadkobiercą folwarku Jeantine. Dla jego korzyści, by zwiększyć Galderykową część spadku, stary Bernadach wygnał Jepa i poróżnił się z żoną. Teraz wszystko się zmieniło, był wdowcem, był sam, spadkobiercą zaś został wygnany, uwięziony Jep.
Głęboką była klęska moralna starca. Praca, ten wielki pocieszyciel wieśniaczego serca, przestała mu wystarczać. Mordować się, a dla kogóż to? Dla galernika, dla buntownika? Na to nie miał
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/238
Ta strona została przepisana.
XX.
Przymierze.