łam go ocalić... ale na nic się nie zdało, bo żandarmi mimo to go wzięli...
— Niema się co usprawiedliwiać, gdy ci nikt wyrzutów nie robi — rzekł Bernadach — czy tam dziecko przyjdzie na świat trochę później, czy trochę wcześniej mała to rzecz, byleby wziąć ślub. Otóż ślub będzie, daję na to przyzwolenie. Chciałaś Jepa, będziesz go miała, a ja sam nie będę w Jeantine. Pojedziesz ze mną, odbędziesz słabość, a potem zostaniesz nastałe z moim wnukiem, bo wnuk być musi... to warunek! No i cóż, czyś zadowolona? Czegóż ci trzeba jeszcze, byś się przestała gniewać?
— Przebaczcie jej — wmięszała się pani Sabardeilh — tyle się biedaczka nacierpiała, jeszcze przed chwilą była pogrążona w takim smutku! Nie może tak nagle śmiać się... prawda Bepo?
Bepa skinęła głową.
— Jest jeszcze jeden powód — rzekł Bernadach — Bepa nienawidzi mnie zbyt głęboko, by mi podziękować, widzę to po jej twarzy. Basta! To się jakoś później ułoży, gdy mnie lepiej pozna.
— Gdy pójdę za mąż, wola Jepa, będzie moją wolą, jeśli on daruje i zapomni, zapomnę i ja.
— A kiedyż ślub? — pytała pani Sabardeilh.
— Kiedy? — nalegała Bepa.
— Pilno ci... hę! A więc powiedzmy... za dwa tygodnie.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/249
Ta strona została przepisana.