— I dobry republikanin, jak ojciec! — dodała pani Sabardeilh.
Bernadach zmarszczył brwi.
— Dajmy spokój republice, bo się jeszcze posprzeczamy — odparł, — obalono ją, niech sobie leży! To ona jest winną, że posprzeczałem się ze synem.
— Republika temu nie winna, ale raczej wasz upór i wasze przedpotopowe poglądy. Z Jepem zerwaliście dlatego, by zachować spuściznę dla starszego syna.
— Pocóż poruszać te stare historye? Gdy się dmucha na popiół węgle się rozżarzają. Pomówmy lepiej o podróży. Dalej, zbieraj rzeczy dziewczyno, a i pani, panią Sabardeilh, jeśli nie masz do mnie urazy, zapraszam, będziesz także na weselu.
— To panu nie będzie nie na rękę, gdy pojadę z wami?
— Siwa się nie pogniewa, że będzie musiała ciągnąć wszystko troje. Dziś jeszcze wieczór, jeśli taka wola boska będziemy spać w Katlarze.
Pakunki wnet porobiono. Nie były ciężkie, trochę bielizny i odzieży, a to, co zostało w domu nie nęciło zbytnio złodziei. Zamknięto drzwi i wszyscy troje udali się do zajazdu.
Gdy siwą zaprzężono i wsadzono kobiety na bryczkę, Bernadach pożegnał się z oberżystą.
— Tak, to pan zabierasz nam obydwie panie? — rzekł oberżysta ściskając mu dłoń.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/251
Ta strona została przepisana.