Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/253

Ta strona została przepisana.
XXI.
Ślub w sam czas.

— Bernadach!... Sabardeilh!...
Tak wołał odźwierny cytadeli rozglądając się po niewielkiem podwórku zarosłem trawą, właśnie pogrążonem w półmroku wieczornym. Po tej wolnej przestrzeni spacerowali więźniowie pojedyńczo, parami lub w grupach, zupełnie jak uczniowie w godzinie rekreacyi.
Gdy dwaj przyjaciele wychodzili, wzystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Zaciekawienie było tak wielkie, że nawet grający w kręgle przerwali partyę.
— Czy to twoja kochanka cię wzywa? Pocałuj ją odemnie! — zażartował jeden z współtowarzyszy zwracając się do Jepa.
Jego kochanka? Jep nie spodziewał się jej odwiedzin, raczej myślał, że przyszedł ojciec z odpowiedzią na list. Jakaż będzie ta odpowiedź?
Sabardeilh ze swej strony oczekiwał jakiejś niemiłej przeprawy z władzą. Kilkakrotnie już w imieniu współwięźniów zanosił on skargi na brutalność i nadużycia dozorców, był przeto źle zapisany, kto wie, może oznajmią mu nowe jakieś obostrzenie kary?
Ale zamiast twarzy wrogich, w rozmownicy spotkali przyjaciół drogich sobie, panią Sabardeilh,