Bepę i Bernadacha. Nastąpiły wykrzyki, uściski, popłynęły nawet łzy, łzy rozczulenia z oczu, które najrzadziej chyba płakały. Pan i pani Sabardeilh łkali rzuciwszy się sobie w objęcia. I w oczach Bepy błyszczały łzy poprzez płomień radości, płynęły po jej, jak burza kwietniowa skąpana w promieniach słońca.
— Jakżeś się ty zmienił mój stary! — biadała pani Sabardeilh — nie poznałabym cię na ulicy!
A Bepa mówiła do Jepa:
— Zapadły ci się policzki, niemasz już policzków, jakże cię mam całować?
— To ze strapienia, że cię widzieć nie mogłem tak długo — tłumaczył.
— I ze złego wiktu — dodał Sabardeilh. Te gałgany głodzą nas częstokroć.
— I źle wam piorą bieliznę — zauważyła pani Sabardeilh. — Widzę, że niemasz ani jednego guzika u koszuli. W sam czas się pojawiłam, daj, przyszyję!
Z założonemi rękami Bernadach zdala przypatrywał się tym wybuchom radości i powitaniom.
Nikt nie zdawał się go spostrzegać.
— No, no — odezwał się wreszcie do Jepa — widzę, że nie tęgie to całe podziękowanie, jakiego się mam spodziewać od ciebie za przyprowadzenie Bepy! Nie pisałem o tem, by ci sprawić niespodziankę. Gdybym był przewidział, że tak będzie, nie byłbym się fatygował.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/254
Ta strona została przepisana.