Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/262

Ta strona została przepisana.

— Tyle mi tylko potrzeba czasu, by sprzedać tę trochę mebli, które mamy w Thuès i wsiadam zaraz na okręt.
— Podróż to długa, zmęczy cię — rzekł z niepokojem o żonę p. Sabardeilh. — Jeszcze nie wiadomo gdzie nas wyślą, a czyż mogę cię narażać na przymieranie głodem gdzieś wśród puszczy bezludnej!
— Mniejsza z tem! jeśli trzeba będzie umrzeć z głodu, umrzemy razem mój stary.
Po drugiej stronie stołu małżonkowie oparci łokciami o siebie, z twarzą przy twarzy, patrzyli sobie w oczy i mówili różne sekrety półgłosem.
— Jeśli naprawdę będzie syn, jakże go nazwiemy? — spytała Bepa. — Ferreol! jak myślisz? To bardzo ładne imię Ferreol!
— Bardzo chętnie się godzę — odparł Jep.
— Moglibyście mnie się też poradzić — upomniał się Bernadach. — Zapominacie, że będę ojcem chrzestnym. Zgoda, niech będzie Ferreol. No jeszcze jedną kolejkę za jego zdrowie moi mili!
Trącili się. Ale w tejże chwili odgłos bębna przypomniał im, że godzina rozłąki nadeszła. Jep zaplótł ręce około szyi Bepy, nie był w stanie oderwać się. Całował ją i pieścił.
— Schowaj trochę na jutro! — zawołał nie bardzo stosownie Bernadach.
— Jutro? któż wie co nas czeka? — odparł Jep. — Wolę wziąść dziś na jutro i na zawsze!