Bernadachowi spieszyło się do domu. Teraz, gdy małżeństwo zostało zawarte, sprawy rodzinne uregulowane, wedle wszelkich przepisów, nudziło go wałęsanie się po ulicach i gwarzenie z kobietami. Tam, w domu robota nagliła, nie skończono żąć zboża, nie zaczęto siać fasoli. Parobok zostawiony bez dozoru nie będzie się pewnie bardzo wysilał. Ostatni czas był już odjeżdżać do Katlaru.
Wstawszy wczas rano, wedle tradycyi wiejskiej, właściciel Jeantine poszedł do stajni, napoił siwą, która czuła się tu obcą, podobnie jak pan i dziwiła się mocno, że nic nie robi. Bepa i pani Sabardeilh podniecone wrażeniami dnia, nie zamknęły oczu przez całą noc. Czekały na Bernadacha, stojąc w drzwiach zajazdu.
— A gdybyśmy tak poszły w stronę cytadeli? — proponowała Bepa.
— Gdy samczyki siedzą w klatce, samice fruwają dokoła — rzekł stary. — Chodźmy! — zgodził się.
Rozwidniało się dopiero, gdy oczom ich ukazał się czarny gmach, surowo i ponuro rysujący się na różowem od zorzy niebie. Nie było ani jednej chmurki. Zapowiadał się dzień jasny, oślepiająco pogodny, jakich wiele zawsze z samego początku wiosny w Russillonie. W dniach takich wszystko rozwija się nagle. Szli wzdłuż ogrodów podmiejskich, z których buchała fala świeżości i woni rozwitych już fiołków.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/263
Ta strona została przepisana.