Ścieżyna, którą stąpał Jep, biegła wprost na plantacyę rodziny Bernadach. Byli tam wszyscy troje: ojciec, matka i Galderyk. Zatopieni byli w pracy tak bardzo, że nie spostrzegli podróżnego. Jep spoglądał z daleka, jakby wahał się zbliżyć.
Ach! gdyby miał do czynienia tylko z Aulari, swoją drogą matką, wiedziałby co uczynić, rzuciłby się jej poprostu na szyję. Ale ci dwaj, ojciec i brat, jak go też oni przyjmą po dwu latach rozłąki? Dwa lata! Znając ich, nie łudził się Jep, by przez ten czas mogły się zmienić ich uczucia dla niego. Twarze ich w każdym pozostały tesame, zawsze ponure, zawsze zagniewane. Pomijając różnice jakie wiek narzucał, ojciec i syn podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Obaj mieli niskie czoła, wzrok surowy, cienkie wargi i tylko wyraz ust był u starego bardziej despotyczny, a u Galderyka więcej chytry. Wyobrażenia i poglądy obu zapewne nie różniły się, podobnie jak twarze, a poglądy te stały w rażącej sprzeczności z ideami, które młody kowal przynosił z sobą po długiej wędrówce po Francyi. Znaczyło to, że do zwykłych kłótni, przybędzie jeszcze nowa okazya do starć. Na szczęście Jep był własnym panem, nie potrzebował nikogo. Śmiało, z podniesioną głową, mógł stanąć przed ojcem i bratem.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/31
Ta strona została przepisana.
II.
Powitanie.