Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/33

Ta strona została przepisana.

hibern, biednemu że aż piszczy. O nie znajdziesz w tym domu wiele szperki w zupie.
— Tem lepiej! Są to zacni ludzie ci Malhiberni. Przyjemnie mi będzie oddać im przysługę.
— Widzę, że podróż cię nie odmieniła, mój chłopcze, zawsze tasam przewrócona głowa, a zacne serce. Trudno, trzeba cię kochać jakim jesteś! — wzdychała Aulari.
Jednocześnie popychała Jepa ku ojcu.
— Ależ spójrz no tylko jaki piękny nasz młodszy, spojrzyj — mówiła do męża.
Mężczyźni podali sobie ręce.
— Zdaje się, żeś nie lenił się w podróży! — zauważył Bernadach.
— Oczekiwaliśmy cię aż jutro. Ha cóż, musiałeś trafić na śnieg tam w górach, grzebień l’Orri był całkiem biały dziś rano.
— Śnieg taje i jeśli wiatr od strony hiszpańskiej powieje jeszcze trochę przez jutro, nie zostanie zeń ani śladu.
— Tem lepiej! Nie będą tak pękały z zimna ręce przy zbiórce. Widzisz sam, plony nędzne.
— Po tamtej stronie w górach Saint-Paul mają tyle oliwek, że nie wiedzą gdzie je podziać; tłocznie do prasowania oleju idą dzień i noc. Ludzie z Gavatx zbogacą się tego roku.
— My zaś przyciągniemy paska.
— My, ale nie on — rzekł Galderyk.
— Póki tylko starczy pługów do naprawy, osłów i mułów