do kucia, Jep nie będzie pościł... chyba, że dragon zostanie zmuszony do zamknięcia budy... nieszczególnie tam idzie w kuźni! — dodał ze zjadliwym uśmiechem.
— Wszędzie licho idą interesy, zastój ogólny! — burczał stary.
— Zrujnują nas wszystkich tą przeklętą Republiką! Jak długo nie wystrzela się tych czerwonych, tych bandytów, głoszących podział...
— Jakże możesz tak mówić ojcze! — zaprotestował Jep.
— Ci, których nazywasz bandytami, są to ludzie zacni, przyjaciele ludu. Żądają prawa do pracy. Czyż to nie jest całkiem słuszne?
»Prawo do pracy«... słowa te zabrzmiały złowrogo w uszach Bernadacha. — Cóż to znaczy u licha? Pewnie nic dobrego, jedno z owych haseł, które w dzisiejszych czasach rozbrzmiewają po wsiach, jako dalekie echa miast. Rozbrzmiewają, ale jak obce nasienie, nie mogą zapuścić korzeni w ziemię oraną po staremu.
— To wszystko głupstwa! — zawyrokował Bernadach, wzruszając ramionami. — Prawo do pracy! Tylko nicponie, próżniaki i gałgany domagają się go. Jeśli ci w głowę nakładziono takich głupstw, to radzę ci zachować je dla siebie. Rozumiesz?
Nastało milczenie. Przepaść ujrzał Jep pomiędzy ojcem a sobą.
Bernadach spojrzawszy na lodowce Canigou, co poczynały okrywać się purpurą zachodu, rzekł:
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/34
Ta strona została przepisana.