— Gadamy niepotrzebnie, a niema ani minuty do stracenia, jeśli mamy przed nocą wsypać na wóz oliwki. Dalej do pracy!
Jep popatrzył chwilę na krzątających się; nikt się nim już nie zajmował... czemże dla nich był? Przechodniem na skraju drogi? Ujął kij podróżny i począł iść dalej.
Aulari zawołała za nim:
— Myślę, że nie zapomniałeś drogi do domu, ani godziny kolacyi. Dziś mamy coś dobrego, budyń co pozostał od uczty kiszkowej, po zarżnięciu warchlaka. Zapraszam cię.
Jep czekał na słowo zachęty od ojca. Nie pojawiło się na jego ustach.
— Dziękuję, ale oczekują mnie w kuźni u Malhibernów — odrzekł.
— Przyjdę innym razem.
I oddalił się krokiem swobodnym, postukując okutym kijem po kamieniach ścieżki. Ale myśli jego nie były tak swobodne. Serce mu się ścisnęło. Powitanie rodziny smuciło go bardzo. Jakto? ani słowa przebaczenia, ani gestu przyjaznego. Ha, trudno! widać już po wszystkiemu. Czuł dobrze, że tych ludzi nic już z nim nie łączy, łączyć nie może. I gdyby nie obawiał się zmartwić Aulari, nigdy, przenigdy, nie pokazałby się w domu rodzicielskim..., nie umiał już powiedzieć... u siebie.
Uraza stopniała jednak, gdy ukazały się jego oczom domy Katlaru, zasłonięte do tej pory ska-
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/35
Ta strona została przepisana.