Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/38

Ta strona została przepisana.

a choć pęknięty wzdłuż pnia, zielony był i rzeźki i zawsze ochotny osłonić swym cieniem figle młodzieży i pogwarkę starców, inwalidów, zbierających się tu co dnia, ruin ludzkich, chroniących się pod tę ruinę wiekowego drzewa. Gdy Jep pojawił się na placu, panował tam ruch zwykły przy zapadającej nocy. Dzieci wychodziły ze szkoły, pokrzykując gardłowo a przenikliwie, jak jaskółki pływające w ciepłych nurtach letniego nieba; robotnicy powracali z pól z motykami na ramionach, połyskującemi w ostatnich przeblaskach słonka, po ganku plebanii proboszcz Colomer chodził wolnym, posuwistym krokiem, mrucząc brewiarz, a wszyscy ci ludzie mieli miny zadowolone, rozradowane życiem. Przeświadczenie, że spełnione już obowiązki dzienne, nadzieja na kolacyę, której woń buchała z otwartych okien na ulicę, rozpogadzały twarze, podczas gdy szare mury domów i ciemne, pozbawione liści gałęzie wiązu, gasnąca światłość dnia muskała lekko, niby ostatnią pożegnalną pieszczotą.
Jedna tylko kuźnia nie chciała radować się ciszą opływającą świat tego wieczora. Ognisko przygasłe, narzędzia spracowane, a w kącie kupka węgli kupionych na kredyt, świadczyły o upadku rzemiosła. I kowal nie miał dużo żwawszej miny jak kuźnia. Krótki miał oddech przerywany astmą, nogę napół bezwładną, wykręconą reumatyzmem, a mimo to biedaczysko śpieszył się i męczył podkuwając muła, uwiązanego do kółka, wkręconego w ścianę. Z gołą