Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Narbona, wielkie miasto! — objaśniał nauczyciel; — Miasto handlowe, katedra prastara, zbieg kanału Roubine, z kanałem południowym... Zapomniałem w tej chwili liczby mieszkańców. Pamięć moja pierzcha już... więc mówisz Jep, że ci Narbończycy gotowi są iść...?
— Ludzie z Pays Bas są uparci: marynarze żeglujący po kanale powstaną jak jeden mąż. Podobnie stoją sprawy w Marcorignan, w Candiés i w Saint-Paul.
Taksamo chłopi w Estagel, tylko jedno Conflent wzdraga się — zauważył dragon.
— Ci chłopi tacy głupcy! Na szczęście Katlar nie stanowi Francyi.
— Armia mnie głównie niepokoi — oświadczył Sabardeilh.
Jakże chcecie, by żołnierze wahali się w wyborze pomiędzy Changarnierem zarzucającym ich proklamacyami, a Prezydentem, traktującym ich szampanem? Co do republikanów zaś, to stosunki ich z armią były dotąd nieszczególne. Strzelali do niej dotąd wyłącznie. O, armia nie jest republikańską!
— A jednak — wtrącił Jep — mieliśmy w klubie narbońskim także i wojskowych: dwu sierżantów i kaprala, i byli to najwięksi zapaleńcy.
— Żołnierze to zupełnie jak kasztany, trafią się dobrzy, ale trafią się i źli — rzekł Jojotte, pomagający Bepie przebierać kasztany i nadcinać przed wrzuceniem do kociołka.