Katlar budził się z pierwszym przebrzaskiem świtu. Gdy Jep otwierał okna i drzwi kuźni, koguty piały zwiastując dzień, w dole, w ciemnych tajniach parowu... correch... Routeru szumiał kaskadami tłukącemi potężnie w granitowe podłoże, a w pobliżu, ukryty w cieniach dzwonnicy, przyjaciel, klubista Jojotte, zwieszony u sznura, poczynał powolnie wydzwaniać na Anioł Pański. Trzy dzwony, jeden nad drugim zawieszone w ciasnej żelaznej klatce na szczycie starej wieży, słały apel liturgiczny zaśnionym wśród nocy wsiom i leniwym miasteczkom. Zrazu, były to dźwięki trwożne jakieś..., urywane, wachnięcia niepełne, niechętnie mącące ciszę i bezruch wszystkiego dokoła. Potem głosy ośmielały się, odbrzmiewały sobie, zachęcały się wzajemnie i niedługo tercet począł zgodną rozlewać się falą w czystem, chłodnem powietrzu. Trwał niedługo, słabł, zwalniał, topniał i kończył się wreszcie na jednym tonie, na jednym, pełnym, w nieskończoność przedłużonym tonie.
Jojotte odchodził spełniwszy obowiązek, którego symbolicznego znaczenia nie pojmował zgoła. Ot, pańszczyzna to była dla niego i dla innych parafian Katlaru, niezbyt miłe wezwanie do opuszczania łóżek, do podjęcia na nowo codziennej pracy.
Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/55
Ta strona została przepisana.
IV.
W kuźni.