Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/59

Ta strona została przepisana.

w progu kuźni to motykę, to pług, a ognisko kowalskie rzucało połyski w gęsty mrok wieczorny. Następowała noc, a wraz z nią kolacya, potem pogawędka poufała przy żarcikach Jojotte, kończąca się usypiającem czytaniem »Reformy«, wreszcie sen głęboki na grubych i szorstkich prześcieradłach, dobry, głęboki sen bez marzeń... aż do świtu.
Było to życie dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby młody kowal był pewniejszy Bepy. Ale czyż można zaufać kokietce? Raczyła go hojnie uśmiechami, spojrzeniami, ale nie była też skąpą wobec innych, a Jep jakoś nie mógł się pogodzić z równouprawnieniem na tym punkcie. Tem więcej, że liczba tych innych była znaczna.
Przedewszystkiem świszczypała Jan Cadéne, wesołek, zachodzący co chwila do kuźni! Mówił głośno i żartował, by zwrócić na siebie uwagę Bepy. Nadbiegała niebawem i poczynały się figle, szczypania, łaskotki, i różne poufałości, których nibyto żartem pozwalał sobie zalotnik. Jan Cadéne śmiał się, śmiała się Bepa, a nawet Jep się śmiał, ale z wściekłości i życzył Janowi, by go wszyscy dyabli wzięli.
Następnie Filip z Ortes, stary kawaler, który cieszył się sławą uwodziciela wszystkich młodych latorośli, które chwytał chytrze. Tego człowieka na szczęście Bepa znosić nie mogła. Wychodziła z warsztatu ilekroć dostrzegła zdala jego obrzydliwą fizyonomię z ustami fauna i kępami włosów